poniedziałek, 29 czerwca 2015

Ciemna strona słodkiej duszy.

Zamknęła za sobą cicho drzwi. Zawiasy były wciąż nowe co pozwoliło uniknąć zbędnego skrzypienia. Ruszyła przez salon, po drodze zdejmując z uszu kolczyki i kładąc je, jak zawsze, na regale, o jeden poziom niżej niż miejsce, w którym On zostawiał zawsze swój zegarek. Czarne jak noc oczy powiodły po tym miejscu w badawczym geście. Przez chwilę przygryzała jeszcze dolną wargę, podczas gdy jej wzrok przez ułamek sekundy zdraził element rozczarowania - nie było go w domu.
Podeszła jeszcze dwa kroki do schodów i krzyknęła głośniej tonem, który zgodnie z jej zamiarem miał być ciepły, miękki i przyjaźnie zaciekawiony:

- Hannah? Jesteście na górze?

Po chwili odpowiedziało jej krótkie, zwięzłe, noszące w sobie wyraźny, rosyjski akcent:

- Tak, proszę pani.

- Mały jadł obiad?

- Tak proszę pani.

- A ty?

Chwila ciszy po tym pytaniu mogła wyrażać zdziwienie lub głębokie zastanowienie kobiety zwanej przez Savierę Hannah.

- Tak, proszę pani.

Stojąc u podnóża schodów, kobieta westchnęła cicho, opuszczając wzrok na pięknie rzeźbioną poręcz. Dotknęła ją opuszkami palców, zastanawiając się, czy powinna iśc na górę. Nie miała podejścia do dzieci. Chciała być dobrą matką zastępczą dla jego syna, jednak nie potrafiła rozmawiać z nim tak jak Hannah - o samochodach i miotłach wyścigowych. Drugą dłonią odagrnęła pasma włosów za ucho, ruszając najciszej jak mogła do swojego laboratorium. Przed wejściem wyciągnęła różdżkę, stukając nią lekko w obramowanie drzwi i rysując mało skomplikowany znak. Im prostsze, tym trudniejsze do rozszyfrownia były, jak mawiała Issay. Wślizgnąwszy się do środka, zamknęła drzwi za sobą i odetchnęła głęboko znajomym zapachem chemicznych środków, sterylności i śmierci. No, może nie do końca śmierci, chociaż jej zwykle tak się kojarzył zapach wydobywający się z ochłodzonych, wolno mutujących komórek. Metalowe stoły operacyjne oraz blaty, na których stały niezliczone ilości fiolek, słoiczków, lodówek na tkanki czy innych narzedzi, godnych bardziej seryjnego i okrutnego mordercy niż tej filigranowej, słodkiej półwili.
Zdjęła z wieszaka biały kitel, równie sterylny jak całe pomieszczenie i włożyła na drobne dłonie białe rękawiczki, uprzednio zdejmując obrączkę, którą z lekkim wachaniem przewiesiła na haczyku wieszaka.

Podeszła do największej lodówki, w myślach obiecując sobie, że w ten weekend zabierze Aidana i jego syna na piknik. Czytała o piknikach - rodziny na nie chodziły, żeby wspólnie spędzić czas i zjeść coś na świeżym powietrzu. Prawdopodobnie wtedy mózg się dotleniał, enzymy się uwalniały, zachodziła odpowiednia reakcja chemiczna i łatwiej było dojść do porozumienia. Tak pisali przynajmniej w magazynie "Magiczna alchemia mugoli". Otworzyła drzwi lodówki, wysuwając blat, na którym spoczywało martwe ciało psa, rasy kundel. Znalazła go na ulicy, umierał z wykrawienia po przejechaniu przez samochód. Uniosła kącik ust kierująć wzrok na jego rozpruty brzuch i przesunęła ostrożnie palcami po obrzeżu rany, z uwagą studiując proces mutacji. Był niezwykle powolny, ale postępował. Cmoknęła z satysfakcją i mruknęła pod nosem:

- Jeszcze pół roku i otrzymam to stypendium. I zrobię Aidanowi na kolację ten owocowy sorbet. I przeproszę. Nie tym razem, Issay...

Ostatnie słowa wyszeptała, rzucając spojrzenie wyżej, na portret kobiety na ścianie: kobiety o czarnych lokach, trupiobladej twarzy i stalowoszarych tęczówkach, tak zimnych, jakby portret robiony był już po śmierci. Saviera sięgnęła po pensetę oraz słoiczek i jakąś dziwną, zielonkawą tkanką i po kilku inkantacjach rozpoczęła proces łączenia jej z pozostościami psa, na którego szyi wciąż widniała obroża z nieśmiertelnikiem i napisem: "Rex".


***

Kilka ulic dalej mała, rudowłosa dziewczynka płakała w poduszkę, tęskniąc za swoim pupilem, Rexem, którego ostatni raz widziała jak znikał pod kołami białego chevroleta. Nie miała możliwości pochować przyjaciela.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz